Muzyka na żywo, ciekawa scenografia i choreografia oraz nieśmiertelne przeboje - mariaż tych elementów zadecydował o sukcesie spektaklu Tango Prohibicja Macieja Zakliczyńskiego. Do tego dochodziła udana interakcja z widzami, którzy na scenie kosztowali mocniejszych trunków i rzucali się w wir tańca. Pytanie, czy sukces przedstawienia sprzed dwóch lat można powtórzyć? Czy przeniesiemy się w szalone lata PRL-u i zabawa będzie równie przednia? Mimo owacji na premierze i tańczących na scenie marszałka Macieja Żywno i prezydenta Tadeusza Truskolaskiego, odczucia są mieszane.
Na razie to nuda jak w teatrze
Akcja spektaklu toczy się dokładnie 30 lat po nocy sylwestrowej 1939 roku, którą świętowano w Tangu Prohibicja. W nietypowej Klubokawiarni (neon!) spotkać można piosenkarkę, artystkę malarkę, literata intelektualistę, bikiniarza i ambitnego milicjanta, który nie potrafi zdecydować, po której stronie kurtyny chce stać. Niestety od początku ze sceny wieje nudą, a uwagę przykuwają jedynie świetnie pomyślane kostiumy (autorką jest Agnieszka Korytkowska-Mazur; zajęła się także opieką artystyczną) oraz scenografia z psychodelicznymi akcentami (autorem koncepcji jest Maciej Zakliczyński). Chciałoby się jednak obejrzeć ciekawie podaną historię. I tu zaczynają się schody.
Aktorzy (Agnieszka Możejko-Szekowska, Monika Zaborska-Wróblewska, Bernard Bania, Piotr Szekowski i Mateusz Witczuk) starają się jak mogą, cóż jednak z tego, gdy niewiele mają do zagrania (autorem scenariusza jest Maciej Zakliczyński). Żarty są ciężkie, dialogi się nie kleją, kreacje mało wyraziste. Nie pomogą nawet panowie w slipach. A przecież aż prosiło się o wykorzystanie PRL-owskiej nowomowy, sięgnięcie do absurdów tamtych czasów, by pokazać coś zupełnie nowego. W pewnym momencie Bernard Bania stwierdza: Na razie to nuda jak w teatrze. Trudno się nie zgodzić.
Zabrzmią hity PRL-u
Pewne ożywienie wprowadza Mateusz Witczuk (potwierdza swoją sceniczną osobowość). Znów w roli mundurowego (to ostatnio jego znak rozpoznawczy), dla znajomych to milicjant Bolek pochodzący z podlaskiej wsi. Zabawnie interpretuje utwór Płonąca stodoła Czesława Niemena i zdaje się ratować sceniczny chaos. Gra z przymrużeniem oka, z dystansem. Niestety, to tylko moment.
Plusem przedstawienia jest z pewnością muzyka, którą zespół pod kierunkiem Uli Kisiel wykonuje na żywo. Usłyszeć można takie hity jak m.in. Baw się razem z nami i Nikt na świecie nie wie Czerwonych Gitar, Kochać Piotra Szczepanika, Nie bądź taki szybki Bill Kasi Sobczyk, Nie widzę Ciebie w swych marzeniach i Medytacje wiejskiego listonosza Skaldów, Jedziemy autostopem Karin Stanek czy Dziewczynę o perłowych włosach węgierskiej Omegi. Z jednej strony - zestaw obowiązkowy na sylwestra, z drugiej - przypadkowy. Na ile jest spójny z fabułą przedstawienia?
Violetta Villas jak Conchita Wurst
Pierwszy akt kończy się zaproszeniem na scenę widzów, którzy spróbować mogą mocniejszych trunków. To nie jedyna interakcja z widownią. Aktorzy wchodzą w publikę, witają się z widzami. Ci, którzy dotrwają do aktu drugiego (cześć widzów wyszła w przerwie), będą mogli zobaczyć... postać Zorro, moonwalk Michaela Jacksona (ciekawa aranżacja piosenki Nie bądź taki szybki Bill, którą bierze na warsztat Mateusz Witczuk) i Violettę Villas (kreacja Piotra Szekowskiego jest wyraźnie zainspirowana postacią Conchity Wurst). Te sceniczne pomysły nie ratują jednak całości.
Spektakl Bigbit Milicja można obejrzeć 8, 9 i 10 stycznia. Wróci też na afisz 5,6 i 7 lutego.
Repertuar Teatru Dramatycznego