Mayday Raya Cooneya to jedna z najlepszych na świecie komedii. Sztuka opowiada historię londyńskiego taksówkarza bigamisty, któremu przez lata udaje się bezkolizyjnie lawirować między dwiema kochającymi go żonami. Na skutek wypadku ulicznego jego tajemnica wychodzi na jaw, wywołując lawinę komplikacji. Bohater miota się, usiłując ukryć podwójne życie przed małżonkami, mediami i policją.
Znakomity komizm sytuacyjny i językowy bawi publikę od kilkudziesięciu lat na całym świecie. Sztuka wymaga jednak od aktorów niezwykłej dyscypliny. To mogło się nie udać, ale w białostockim Teatrze Dramatycznym wszystko się udało. Mayday jest tak zabawne, że publika wręcz pęka ze śmiechu.
Dwie żony? Proszę bardzo!
Tekst Raya Cooneya to klasyka gatunku. Samo to jednak sukcesu nie gwarantuje. Reżyser białostockiej produkcji dokonał znakomitego wyboru obsady.
Marek Tyszkiewicz w roli taksówkarza Johna Smiha jest odpowiednio zagubiony i zdziwiony sytuacją, w której się znalazł. Lawiruje między dwoma kobietami - Mary (Justyna Godlewska-Kruczkowska) i Barbarą (Arleta Godziszewska). Te dobrane są na zasadzie przeciwieństw. Godlewska-Kruczkowska gra rozkrzyczaną blondynkę, która w finale zaskakuje ekwilibrystycznymi umiejętnościami. Godziszewska jest z kolei pełną podejrzliwości kobietą-wamp. Chce dokładnie wiedzieć, gdzie był jej mąż, co mu się stało i dlaczego nie przyszedł o omówionej porze.
Znakomicie wypada także Sławomir Popławski w roli Stanleya Gardnera. Gdy zaczyna udawać rolnika (mówiącego z podlaskim akcentem), kradnie innym spektakl. Wie też, jak nie przekroczyć cienkiej granicy między farsą a kiczem.
Wreszcie Krzysztof Ławniczak - obsadzony w roli homoseksualisty Bobby'ego, sąsiada Barbary i Johna. Świetnie radzi sobie z celowym przerysowaniem tej postaci. Kilka razy zmienia kostium. Najpierw wkracza na scenę w garniturze we wzór moro (z elementami różu), potem do żółtej bluzy nosi zielone skarpety i różowe kapcie. Każde jego pojawienie się na scenie wywołuje salwy śmiechu.
Bernard Bania i Franciszek Utko wcielają się natomiast w detektywów. Ten pierwszy to dociekliwy podrywacz, drugi - na pozór spokojny, doświadczony stróż prawa.
Gościnnie w sztuce występuje Dawid Malec, którego udział sprowadza się do mocnego wejścia na scenę z aparatem jako nieproszony reporter.
Szybkie tempo i dużo śmiechu
Jak na farsę przystało, jest w Mayday mnóstwo bieganiny, trzaskania drzwiami i rozmów telefonicznych. Akcja dzieje się w bardzo szybkim tempie. Spektakl trwa aż 150 minut (z przerwą), ale nie sposób odczuć jakichkolwiek dłużyzn. Ważny jest szczery śmiech i dobra zabawa – wszak o rozrywkę tutaj chodzi.
Z minuty na minuty akcja coraz bardziej się komplikuje. Kłamstwa i wymysły głównego bohatera – w które wplątuje też inne osoby – urastają do niewyobrażalnego stopnia. Trudno też szukać w nich logiki. Ze sceny padają niepoprawne może określenia pedał i ciota, ale w tym przypadku uzasadnione konwencją. Spektakl trzyma tempo aż do błyskotliwego finału.
Witold Mazurkiewicz odpowiada też za scenografię (pomysłowe zestawienie mieszkań w dwóch kolorach, podkreślające podwójne życie głównego bohatera) i opracowanie muzyczne (wykorzystano utwór Love and marriage wykonywany m.in. przez Franka Sinatrę).
Jak zapowiadał reżyser, przy tak precyzyjnie napisanej farsie nie ma co kombinować. Należy trzymać się tekstu, który - dobrze obsadzony - gwarantuje sukces. Jeżeli szukacie rozrywki na dobrym poziomie, wybierzcie się na ten spektakl.
Najbliższe przedstawienia 29 i 30 września na dużej scenie Teatru Dramatycznego, kolejne już w październiku.
Repertuar Teatru Dramatycznego