Oko w oko. Mi się wydaje, że to ciągle nie jest na poważnie [WYWIAD]
Frontman zespołu Lao Che, Hubert Spięty Dobaczewski zdradza nam, czym dla niego jest praca muzyka, jak wspomina szkolne czasy i co wspólnego mają jego teksty z pesymizmem. Wywiad z backstage'u jwuenaliowego koncertu w Białymstoku.
Wojciech Zalewski
Koncertujecie po wielu miejscach. Czy macie jakiś szczególny sentyment do naszego miasta?
Nie przywiązujemy się jakoś specjalnie do miejsc, ale Białystok jest wdzięcznym miastem. Graliśmy tu od samego początku. Pamiętam Gwint i Famę, w której chyba graliśmy pierwszy koncert. To jeszcze były czasy Guślarskie, prawdopodobnie 2003 rok. Nauczyliśmy się jednak, żeby nie nastawiać się, że zawsze będzie tak samo, bo po prostu tak nie jest. W Białymstoku przeważnie jest ciepłe przyjęcie, chociaż juwenaliowy koncert był trudny, ponieważ mieliśmy trochę problemów technicznych.
Zwiedzaliście Białystok?
Tak, dzisiaj przeszliśmy się po waszej starówce. Zrobiła na nas miłe wrażenie.
W utworze Dym, jednym z promujących wasz najnowszy album Soundtrack, śpiewasz, że ustawicznie rzucasz palenie i kościół. Jak ci idzie?
Wiesz co, chyba bezskutecznie i jedno, i drugie (śmiech). Nigdy do końca nie odwracam się plecami i od palenia, i od kościoła.
Mamy teraz okres maturalny. Jak wspominasz swoją? Nauczyciele zdziwiliby się, gdyby wiedzieli, że literaturę i historię wykorzystujesz w praktyce? Jak wiadomo, skończyłeś przecież ekonomię.
Dokładnie ukończyłem kierunek organizacja i zarządzanie. Akurat z humanistycznymi naukami miałem wcześniej mało wspólnego, skończyłem technikum samochodowe. Miałem za to bardzo fajną polonistkę. Tak to bywa w życiu, że człowiek podąża jakimś swoim własnym tropem. Ja byłem osobą, która akurat szła z owczym pędem i nie wiedziałem, gdzie się mam ulokować. Czasami podążałem za głosami z zewnątrz, a nie za swoim. W każdym razie polski miło wspominam. Zawsze miałem mocną czwórkę.
Czytałeś lektury?
Uzupełniających nie czytałem, ale te podstawowe tak.
2013 rok i pięć płyt studyjnych na koncie. Granie jest już waszą pracą na pełen etat? Ile zostało w was tych chłopaków, którzy w połowie lat 90. postanowili pobawić się w tworzenie muzyki?
To jest szeroka sprawa. Nawet nie chodzi o to, jaki mamy stosunek do tego, co robimy z muzyką. Faktycznie z tego żyjemy, kiedyś z tego nie żyliśmy, było to tylko i wyłącznie hobby. Teraz jest i hobby, i rzeczą, na której budujemy budżet domowy. Poza tym jesteśmy starsi, to jest klucz. Tego czasu nie da się zatrzymać.
I nie ma, że nie pójdę do pracy, bo mi się nie chce?
Nie, po prostu lubimy to, kochamy. Lubimy pogrzebać sobie w muzyce, wymyślać nowe odsłony tego w ramach naszego składu, jeździć na koncerty, występować. Lubimy to i tyle, i nie rozpatrujemy tego w kategoriach, czy to jest praca, czy nie.
Z wielu twoich tekstów bije pesymizm…
Tak, a to jest zawsze paradoksalne, bo uważam się za optymistę. Wiesz, ja tego nie kontroluję jak 99,9% rzeczy w moim życiu. Nie kontroluję tych tekstów i je po prostu tak puszczam. Mam taką naturę, że często popadam w jakieś przygnębienie i to się tam udziela. Też tego do końca nie lubię, ale muszę to zaakceptować. Taki jestem.
Ludzie są z natury dobrzy czy źli?
Czasem i dobrzy, i źli w ramach tej samej jednostki. To jest właśnie problematyka własnych wyborów i… Zdekoncentrowałem się teraz, bo leci Łąki Łan, a ich lubię (śmiech).
Dobra, to zaraz kończymy. Gdybym nie był muzykiem, byłbym?
Nie wiem, naprawdę. Nigdy nie myślałem, że w ogóle będę muzykiem.
Kiedy debiutowałeś ze składem Koli, nie myślałeś, że będzie to na poważnie?
Mi się wydaje, że to ciągle nie jest na poważnie.
Joanna Kulik
joanna.k@bialystokonline.pl