Oddała syna, by go ratować. Eduard po 80 latach wspomina historię matki-białostoczanki
Takich historii w czasie II wojny światowej, zdarzyło się tysiące. Opisały je setki reportaży i dziesiątki filmów. Ta jedna, międzynarodowa, ale z Białymstokiem w tle wydaje się być jednak wyjątkowo namacalna. Opowiada ją niewielka, lecz bardzo treściwa, bardzo przejmująca wystawa Nazywam się Lusia...
Ewelina Sadowska-Dubicka
- To jest bardzo ważna wystawa dla miasta Białegostoku, ponieważ opowiada o ludziach i czasach, których już nie ma. O ludziach, którzy współtworzyli to miasto ponad 80 lat temu, którzy żyli tak jak my dzisiaj, a których wojna wyrwała z tego miasta i wojna spowodowała, że to miasto jest inne niż 80 lat temu - mówi dyrektor Muzeum Wojska w Białymstoku Robert Sadowski.
To właśnie w Muzeum Wojska powstała przygotowana przez Bogusława Kosela ekspozycja Nazywam się Lusia...
- To wystawa o tyle niezwykła, że rzadko zdarza się opisywać historykom historię ludzi, którzy jeszcze żyją. Wymaga to ogromnej wrażliwości - podkreśla Bogusław Kosel. - Ta opowieść jest na wskroś uniwersalna. Opowiada o miłości, o rozłące i strategii przetrwania: jak matka, jak rodzice, myślą o tym, by ocalić to co najważniejsze, czyli życie ich dziecka. Jest to historia przeszyta różnymi wątkami: radością, miłością, przedwojenną potrzebą kształcenia się, ciekawością świata, ale niestety z tragicznym zakończeniem.
Wystawę otworzył Eduard, który obok swojej matki, jest bohaterem ekspozycji.
- Nazwa Białystok zawsze dogłębnie mnie poruszała, oddziaływała na mnie budząc tajemnicę przeszłości, która w głębi serca była mi znana - mówił podczas otwarcia. - W moich marzeniach zawsze myślałem o tym, by pojechać do Białegostoku, by spotkać się z przeszłością, którą sobie wyidealizowałem.
Po raz pierwszy przejeżdżał przez Białystok w 1992 r. z wycieczką deportowanych dzieci, gdy z Wilna jechano do Warszawy. Następnym razem odwiedził miasto swojej matki i dziadków w 2010 r. Wtedy, wraz z żoną, rozpoczął historyczne śledztwo dotyczące jego rodziny. Po 3 latach, dzięki pomocy białostockiego historyka Wiesława Wróbla, dokładnie poznał dzieje familii ze strony matki od lat 20. XIX w. aż do II wojny światowej.
W Białymstoku jako pierwszy osiedlił się pradziadek Eduarda Hersz Gurwicz. Pracował jako drukarz-wydawca pod adresem Rynek Kościuszki 11. Dziadek Eduarda, Noson Gurwicz był przedsiębiorcą, posiadał fabrykę waty oraz różne sklepy mieszczące się przy dawnych ulicach Kupieckiej i Miodowej. 100 lat temu nabył on budynek przy ul. Kilińskiego 3.
To tam w 1918 r. przyszła na świat matka Eduarda, Lea, przez wszystkich nazywana Lusią. Uczyła się w koedukacyjnym gimnazjum Dawida Druskina, uważanym w przedwojennym Białymstoku za jedną z lepszych szkół prywatnych. W 1935 r. wyjechała do Wilna, gdzie zaczęła studia na Wydziale Nauk Społecznych i Prawa Uniwersytetu Stefana Batorego. Tam spotkała swoją pierwszą miłość. Po roku przeniosła się na studia do Szkoły Handlowej w Antwerpii, gdzie poznała Wielkiego Gatsbiego ze Lwowa - Raphaela Drommelschlagera. Zaszła w ciążę, wyszła za mąż.
Dokładnie 82 lata temu, 10 maja 1940 r. Niemcy najechali Belgię.
- Aby ratować życie Lusia i jej mąż, mój ojciec i jego rodzice, w pośpiechu, udręce i strachu wskoczyli do pociągu do Francji. Podróż trwała około 10 dni, w warunkach trudnych - opowiada Eduard.
Przyjechali do Tuluzy. Spędzili tam 2 lata, aż do sierpnia 1942 r., gdy we Francji została zorganizowana łapanka Żydów. By ratować syna, Lusia oddała Eduarda pod opiekę francuskim sąsiadom. Sama wraz z mężem i teściem musiała wsiąść do transportu Żydów. Trafili najpierw do obozu internowania w Rivesaltes, potem do Drancy, z którego wywieziono ich do obozu zagłady w Polsce.
Jedyna osobista pamiątka po matce to niezwykle czuły, przejmujący list, który ta wyrzuciła z pociągu na peronie w Narbonne. Był zaadresowany do małego Eduarda.
- Dla mnie on oznacza, że żadna forma odwagi nie może przewyższyć odwagi matki, która ze śmiercią w duszy zobowiązuje się porzucić swoje dziecko, aby dać mu szansę przeżycia, wiedząc, że już nigdy go nie zobaczy - wzrusza się Eduard.
Tymczasem rodzina Gurwiczów z Białegostoku została deportowana przez Sowietów do Ałtaju i tam przeżyła wojnę. Powrócili do Polski po jej zakończeniu. Nie istniał jednak już ich dom, zginęli przyjaciele. Postanowili wyjechać do Izraela. Eduarda, którego wychowywała siostra ojca we Francji, udało się im odnaleźć dopiero gdy miał 13 lat. List od matki trafił do adresata, gdy ten miał już 45 lat.
Na wystawie plenerowej przedstawiona jest historia Lusi Gurwicz oraz jej syna Eduarda. Bogato ilustrują ją zdjęcie bohaterki - portrety, fotografie rodzinne i te z przyjaciółmi. Oprócz tego zobaczyć można fotografie przedwojennego Białegostoku, wycinki z gazet, dokumenty i przede wszystkim list-relikwię wyrzucony w Narbonne.
Gdyby był rok 1939 r. Lusia mogłaby oglądać wystawę z okna swojego domu przy ul. Kilińskiego 5. Ekspozycja stoi na skwerze Armii Krajowej, tuż przy Muzeum Wojska mieszczącego się przy ul. Kilińskiego 3.
Ewelina Sadowska-Dubicka
ewelina.s@bialystokonline.pl