Malarka z okolicy [WYWIAD]
Farba z Nieba, czyli Monika Tekielska-Chmielewska. Graficzka, malarka, zanurzona w lokalnym świecie.
Anna Kulikowska
Jakbyś siebie przedstawiła?
- Chyba malarka z okolicy...
Jaka to okolica?
- Choroszcz, zagrzebana jestem w Choroszczy. Zawsze chciałam stąd uciec i to chyba zadziałało jak magnes, po prostu jakiś opór natury pojawił się, że nie i nie. Im bardziej chciałam z Choroszczy zwiać, tym więcej zaczęło mnie z nią wiązać. Dziś to jest mój cały mikroświat. I to sformułowanie z okolicy naprawdę mnie opisuje. Na przykład wszelkie moje wystawy są bardzo lokalne. Indywidualne wystawy odbyły się właśnie w Choroszczy, jakieś zbiorowe najdalej w Białymstoku. Jeśli w ogóle można mnie określać słowem artystka czy malarka, to stąd. A nie globalna. Nie mam na myśli świata, ani jakiejś większej przestrzeni. Pokazuję się na gruncie lokalnym, no i w sieci.
Dokąd chciałaś uciec?
- O Akademii Sztuk Pięknych marzyłam bardzo, o wielkim mieście. Chciałam się dostać na warszawską ASP, kończąc liceum plastyczne w Supraślu z wysokimi stopniami i dobrą opinią nauczycieli o tym, na co mnie stać, postanowiłam narzucić sobie najwyższą poprzeczkę. Wówczas najtrudniej było się dostać na warszawską Akademię Sztuk Pięknych na kierunku grafika. Grafika, z takich pragmatycznych względów. Bo nikt mnie wtedy nie nauczył, jak żyć ze sztuki. Teraz powoli próbuję uczyć się tego na własną rękę. Wtedy bałam się myśleć o czymś bardziej artystycznym. Myślałam o grafice projektowej, a nie warsztatowej. Malarstwo, to już w ogóle – nie miałam śmiałości myśleć, choć w środku drzemało.
Grafika jest bardziej praktyczna?
- Tak! Choć po szkole plastycznej, nie miałam zupełnie wiedzy i pomysłu na to, jak żyć z malowania. Internet służył do Gadu Gadu. Kto wtedy myślał o promowaniu się w sieci? Kiedyś jeden z kolegów, absolwent plastyka powiedział mi: Monia, a jak oni mieli nam pokazać, jak żyć ze sztuki? Gdyby to zrobili, nie byliby nauczycielami w plastyku. Tylko artystami! Kiedy się nie dostałam, chciałam się odwoływać. Nawet zdobyłam kontakt do Leona Tarasewicza, zadzwoniłam i porozmawialiśmy o tym, co mam zrobić, jak się odwołać, żeby mnie jednak tam przyjęli. Tłumaczył mi: Powiedz, że jesteś z Podlasia, spoza centrum, że jesteś człowiek z lasu, niezorientowany w środowisku i nie miałaś warunków, żeby się dostać. Ale w ogóle, po co ci ta grafika?! Będziesz miała robotę, ale za takie małe pieniądze. Malarstwo to jest coś! To była pierwsza osoba w życiu, która mi powiedziała, że malarstwo to jest coś, że nawet można na nim zarabiać. Ale ja już byłam zafiksowana na grafice. Kończyłam w Liceum Plastycznym grafikę. Na dyplom robiłam identyfikację wizualną tej szkoły. I myślałam, że trzeba to ciągnąć.
A jak wyglądał egzamin na ASP na grafikę?
- Przygotowuje się teczkę. To jest całoroczna zmora. Bo się maluje pod uczelnię, do której chce się dostać. Spinające dosyć. Fajnie, jeśli się swoim stylem wpisuje w to, co oczekuje szkoła. Ja jeździłam na kursy przygotowujące na warszawską ASP. I podobały się te moje prace. Nie miałam większej trudności z wpisaniem się w ich oczekiwania.
Jakie są oczekiwania na warszawskiej ASP?
- Chyba jak na każdej - trzeba narysować postać, człowiek musi być bardzo poprawny anatomicznie. Musi się zmieścić cały na formacie. Musi być ciekawa kompozycja, nie może lewitować. Musi być zachowane podłoże. Musi ten rysunek czymś przyciągać. Nie może być narysowany blado, nieśmiało. Ja ćwiczyłam się w węglu, żeby rysunek walił po oczach. To było mocne, co rysowałam. Wyszłam ostatnia z egzaminu z rysunku. Natomiast malarstwo? Ważne było światło, odtworzenie, ważny był cień, perspektywa ustawionych przedmiotów do namalowania. Generalnie akademicki rysunek i akademickie malarstwo. Poza tym rozmowa sprawdzająca wiedzę o kulturze i sztuce. Marzyłam o tym, żeby się dostać, spełnić te egzaminacyjne oczekiwania, a potem w końcu robić tak, jak mam ochotę, jak ja czuję. To miała być przepustka do bycia sobą. Niestety nie dostałam się i musiałam szukać na to innej recepty.
Co zrobiłaś, jak się nie dostałaś?
- Przez kolejny rok chodziłam na zajęcia przygotowujące do egzaminów w Młodzieżowym Domu Kultury w Białymstoku, do Bogdana Marszeniuka. Mam jeszcze stos prac z tamtego czasu. I wybierałam uczelnię, która nie miała egzaminu ustnego. Bo na warszawskiej ASP na tym poległam. Dostałam tam trzy pytania: Czym jest grafika projektowa?, drugiego nie pamiętam, i trzecie: Czy istnieje postęp w sztuce? I ja miałam wtedy wyprany mózg, że powinnam mówić tak, jak mi się wydaje, że ktoś tego oczekuje. I przekombinowałam. Mieliśmy kilka minut, żeby się przygotować do odpowiedzi. Pierwszą moją myślą, którą zanotowałam było, że nie ma postępu w sztuce, każda tworzona jest na miarę swoich czasów. I tak chciałam powiedzieć. Ale weszłam, odpowiedziałam na pierwsze dwa pytania, dochodzę do ostatniego. I powiedziałam: Że owszem jest postęp w sztuce, że mamy dostęp do lepszych materiałów, że są szkoły itd. W końcu dziekan uczelni stuknął pięścią w stół i powiedział: Nie ma postępu w sztuce!.
Dziś już tak nie robię. Nie zgaduję, co ktoś chce usłyszeć. Dzięki temu doświadczeniu i paru innym zdecydowanie bardziej słucham głosu swojej intuicji. To zawsze wychodzi mi na dobre. Grunt by go słyszeć. Druga moja próba była ASP we Wrocławiu. Okazało się, że tam się dostawały osoby, które były na wieczorowych.
Dwa lata minęły i co zrobiłaś?
- Ze swoją ówczesną niecierpliwością nie miałam determinacji, żeby znowu próbować. Poszłam do pracy. Wyobrażałam sobie wtedy, że ASP będzie dla mnie otworem do wolności. I też bardzo chciałam dołączyć do... jakiejś studenckiej grupy kabaretowej. Chciałam na scenie się wygłupiać [śmiech]. Ale wszystkie te fantazje sczezły na niczym. Musiałam przeformułować swój pomysł na życie. Mama zaczęła dyskretnie podsuwać mi ogłoszenia o pracę. Byłam też zarejestrowana w Urzędzie Pracy. I znalazłam tam ogłoszenie o pracę w firmie graficznej w Białymstoku. Zostałam przyjęta. Pracowałam tam półtora roku. Bardzo dużo się nauczyłam. Jednak nie było tam artystycznej pracy. Bardzo użytkowa grafika. W tym samym czasie podjęłam studia na białostockiej pedagogice specjalnej. Nie wiedziałam, czy się sprawdzę w pracy z dzieciakami. I pojawiła się oferta pracy z dziećmi w ośrodku kultury w Choroszczy. Miała to być osoba, która poprowadzi zajęcia z dziećmi. I tak osiadłam na dobre w Choroszczy.
I do dzisiaj pracujesz?
- Tak, właśnie tak.
I czym się zajmujesz teraz w Centrum Kultury?
- Tworzeniem, organizacją, promocją wydarzeń kulturalnych i edukacją artystyczną, a tak stricte moją działką jest to obrane już dawno projektowanie graficzne. Zajęcia z rysunku i malarstwa w pandemii zamieniałam na prowadzenie Spotkań przy sztaludze.
A po pracy? Jesteś Farbą z Nieba?
- Chyba zawsze tą Farbą byłam, jak chciałam się trochę uniezależnić. A już na dobre po dwóch z rzędu urlopach macierzyńskich, poczułam impuls, by znaleźć swoją niszę artystyczną i się w niej realizować. Chciałam więcej czasu poświęcić na zlecenia, ale też poczuć większą wolność i odpowiedzialność. Założyłam Farbę z Nieba. Zauważyłam, że w moich pracach powtarza się pewien motyw, od początku lepią się do mnie religijne tematy. W moim życiu zjawia się i dewotyzm katolicki, ale też jakaś anarchia i animizm wręcz. Przyjrzałam się, że te tematy mnie poruszają. Na dyplomie licencjackim z grafiki zrobiłam 7 grzechów głównych, które były wystawiane w Choroszczy i w Książnicy Podlaskiej.
Zaczęłam coraz świadomiej przyjmować zlecenia na kopie sakralnych obrazów. Nawet jak kopiuję te obrazy, to staram się robić to z pewnym namaszczeniem, wnikałam w treść. Urządzam sobie pewną strawę duchową. Włączam chorały gregoriańskie, jakieś wykłady, rekolekcje. Wyposażyłam się w Hermeneię o pisaniu ikon. Zależy mi na atmosferze, na dobrej energii przy malowaniu, przecież przed tymi obrazami ludzie mogą się modlić, wiem, że nie będą tylko dekoracją salonu.
Co znaczy dla Ciebie Farba z Nieba?
- Szukałam nazwy, etykiety dla siebie. Prostej i tajemniczej. Farba z Nieba, bo chciałam połączyć sacrum i naturę, niebo, deszcz, nieco enigmatyczne, bo może też jako dar - talent, który spłynął... z nieba?
Malujesz na zamówienie, można obraz zamówić u Ciebie?
- Tak, można.
Lubisz malować?
- Malować lubię, ale długo zajmuje mi zbieranie się do malowania. Muszę polubić się z tematem. Przemóc obawy. Gdy pokonam wewnętrzny opór podobny do zapoznawania się z kimś obcym, rodzi się ciekawość, oswajam się, co raz więcej widzę i wciąga mnie studiowanie osoby, obiektu, tematu, zdjęcia... i lubię malować, bo malowanie jest spośród różnych aktywności najbardziej wyrażające mnie samą.
Z zawodu jestem graficzką, pracuję w ośrodku kultury. W pracy muszę szukać kompromisu, jestem trochę schowana za projektami czy pomysłami. Grafika służy celom. Ma promować, ma zainteresować tematem narzuconym, nie wybranym przeze mnie. Malowanie w ramach Farby jest bardziej moje. Ale w pracy w ośrodku kultury się spełniam. Projektowanie dla kultury jest przyjemne. Nie ma etykiet. Poza tym prowadzę teraz w pandemii Spotkania przy sztaludze, takie wydarzenia on-line, które mają walor edukacyjny. W tym programie maluję na żywo. Bardzo lubię te wyzwania.
Zwykło się mówić, że ważna jest wena, muza, inspiracja w tworzeniu, masz takie coś? Co jest dla Ciebie inspiracją?
- Mam. Mam samą siebie. Swoje emocje, uczucia, własne przemyślenia, nastroje. Analizowanie wnętrza swojego. I gdy mi się przytrafi takie analizowanie, to powstają w efekcie zełbiaki.
Powiesz coś więcej o tych zełbiakach?
- Zełbiaki to jest spotkanie samej ze sobą za pomocą kredek. Te kredki, dość drogie, mają wspaniałe kolory, są bardzo dobre. Gdy zaczęłam je wypróbowywać przed rysowaniem ptaków, to zaczęły powstawać kolorowe zełbiaki. Biorę po prostu dobrą kartkę, kredki i zaczynam zostawiać ślady na tej kartce. Jakieś plamki, kreski, kształty. Myślę, niby o niczym, ale czuję i podążam za tym. Gdy rysunek zaczyna za bardzo przypominać konkretny obiekt, obracam kartkę do góry nogami, zaczynam inaczej rysować, biorę kredkę w stopę, w lewą rękę. No i zełbiaki wyparły ptaki.
Można tak nazwać, że to obrazy podświadomości?
- Taak. To są najbardziej osobiste prace. Takie arteterapeutyczne. Niespecjalnie mnie obchodzi, czy wybitne, choć dopieszczam je. I na pewno niosą treści podświadome. A dla innych osób to podróż w skojarzenia, w wyobraźnię.
A z czego najbardziej jesteś dumna? Co jest Twoim sukcesem?
- Największym sukcesem będzie dla mnie, kiedy będę malować tylko tak, jak czuję i jak chcę. Przekornie. Mimo, że w zleceniach czuję się dobrze, bo nadal umiem wpisać się w oczekiwania, to sukcesem byłoby się przemóc i malować tylko swoje rzeczy, tak jak te zełbiaki. A dumna jestem z 7 grzechów głównych. Dwóch cykli plakatów wystawianych w Choroszczy i Książnicy Podlaskiej.
Czym dla Ciebie jest sztuka?
- Sztukę traktuję jako nośnik treści, ma nieść poruszenie. Ma ona rezonować w człowieku. Funkcja dekoracyjna to efekt uboczny, choć wiem, że niezwykle ceniony. Dlatego bardzo cenię sobie sztukę współczesną, zaangażowaną. W najskrytszych marzeniach taką chciałabym uprawiać.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Anna Kulikowska
24@bialystokonline.pl