Dwie twarze: Pierwszokomunijna radość tryska [FELIETON]
Ten Dzień czasem stanowi dla rodzin przychód porównywalny z kilkumiesięcznymi zarobkami, wliczając nawet wszystkie pięćsetplusy.
pixabay.com
Przemysł pierwszokomunijny z roku na rok notuje kolejne rekordy pod względem przeznaczanego na ten cel budżetu organizatorów i gości. Dzieci w ten szczególny dzień tryskają radością wynikającą z głębokiego przeżywania tego, jakże wyjątkowego, dnia. Wszak następny taki, porównywalny pod kątem przygotowań czy wydatków, trafi się dopiero najwcześniej w okolicach studniówki.
Ewolucja w naturalny sposób wykształciła nowe formy prezentów pierwszokomunijnych, które pod względem budżetu coraz częściej rozpatrywać trzeba pod kątem podatkowym. Są bowiem kwoty, które należy zgłosić fiskusowi – a Ten Dzień stanowi teraz dla rodzin przychód czasem porównywalny z kilkumiesięcznymi zarobkami, wliczając nawet wszystkie pięćsetplusy.
Co poszło nie tak? Po diabła na Pierwszą Komunię atakować uświęcone w Kościele dziecko najczystszą postacią rozrzutnego, bezrozumnego konsumpcjonizmu? Co wspólnego ma prezent warty kilka tysięcy z religijnym obrządkiem, w którym coraz bardziej bezmyślnie zanurzamy nasze dzieci? Chyba nic – a jednak niektóre przyjęcia pierwszokomunijne na luzie mogą konkurować rozmachem z weselnymi. Ech...
Z drugiej strony:
Od dziesiątek lat coś idzie nie tak. Nic się w tej kwestii nie zmieniło, od kiedy my byliśmy mali – albo nasi rodzice. Skala się zmienia – bo czasy się zmieniają. I możliwości. Kiedyś rower był dla nas tym, czym teraz jest quad czy elektryczna hulajnoga. Zegarek z kalkulatorem jako szczyt techniki – dziś godnie zastępowany jest przez Macbooka albo konsolę do gier. Kiedyś tamte rzeczy też kosztowały majątek, tylko wybór był mniejszy.
I rozmach – bo możliwości takich nie było. Nie było tylu sal weselnych i innych lokali, gdzie można stworzyć pierwszokomunijną bibę na sto osób, z czekoladową fontanną i animatorami dla dzieci. Ale w domach, gdzie jeszcze do niedawna odbywały się przyjęcia, też było zastaw się a postaw się. Stoły się uginały, a z domowego budżetu uciekały miliony monet – dosłownie, bo przed denominacją.
Tak było. I tak jest. I tak będzie. Nie ma się już co dziwić. Wszelka kokieteria w tym względzie jest zbędna. Tacy jesteśmy – na bogato i bez lipy. Dla naszych dzieci, które muszą Ten Dzień zapamiętać jako wyjątkowy w życiu. Nie ze względów religijnych, rzecz jasna. Z uwagi na prezenty od hojnych wujków i dziadków. Cała reszta spada na drugi plan – również to, że od tego całego szaleństwa przyjdzie nam kiedyś podatek zapłacić.
Prezentowane w felietonie treści i poglądy należą do autora, nie są oficjalnym stanowiskiem Redakcji.
Piotr Czubaty
24@bialystokonline.pl