Czarodziejska góra zachwyca. Klasyka według Teatru Malabar Hotel
Pełna zaskakujących lalek, oryginalnych form plastycznych, ze scenografią i kostiumami nawiązującymi do współczesności, z elektroniczną muzyką i aktorami wcielającymi się w kilka ról. Taka jest sceniczna wersja Czarodziejskiej góry.
Krzysztof Bieliński
Wystawiony w BTL-u spektakl to koprodukcja Teatru Malabar Hotel i Białostockiego Teatru Lalek. Mierzenie się z Czarodziejską górą wymaga odwagi, czego nie kryli nawet sami realizatorzy podczas prób. Wszak to najsłynniejsza powieść Tomasza Manna, jedno z najbardziej wpływowych dzieł literatury w XX w. Jaka jest więc interpretacja na scenie BTL-u? W trwającym 4 godziny spektaklu roi się od oryginalnych pomysłów scenicznych. Przedstawienie wyreżyserowane przez Hendrika Mannesa z Niemiec jest przesycone duchem Teatru Malabar Hotel - grupy, która nie lubi oczywistych rozwiązań i ceni artystyczną wolność.
Gorączka trawi kuracjuszy
Akcja Czarodziejskiej góry toczy się przed I wojną światową w Szwajcarii, w luksusowym uzdrowisku Berghof w Davos w Alpach. Głównym bohaterem jest 23-letni Hans Castorp, który przyjeżdża w odwiedziny do swojego kuzyna Joachima Ziemssena. W sanatorium dla gruźlików trawionych przez gorączkę miał przebywać 3 tygodnie, ale jego wizyta nieoczekiwanie się wydłuża. Okazuje się, że musi pozostać tu jako pacjent.
Z każdym dniem Castorp wsiąka w atmosferę uzdrowiska, w filozoficzne rozmowy przy stole, uczy się werandowania i poznaje mieszkańców Berghofu. Pana Settembriniego - pisarza i myśliciela z Włoch, błyskotliwego humanistę, którego wpływowi ulega. Przeciwieństwem Settembriniego jest Leon Naphta, były jezuita o poglądach romantycznych. Z kolei dr Krokowski słynie z wykładów o miłości i śmierci. Najważniejszym lekarzem w sanatorium jest radca Behrens. To jednak Kławdii Chauchat Castorp poświęca najwięcej uwagi. Zakochuje się w Rosjance, kojarzącej mu się z 13-letnim chłopcem Przybysławem Hippe, od którego w szkole pożyczał ołówek. Nigdy oficjalnie jej nie poznaje, ale na balu przebierańców wyznaje kobiecie miłość. Ta następnego dnia wyjeżdża z Berghofu.
Trupia biel, lalki i elektronika
W jednej z pierwszych scen spektaklu bohaterowie usadzeni za stołem toczą żywiołowe dysputy. Błażej Piotrowski potrafi widowiskowo zagrać panią Stöhr (występuje też w roli Joachima i jego matki), a Marcin Bikowski jako Settembrini z wykrzywioną od grymasu twarzą naśladuje piwowara z Halle. Wokół leżą białe sztuczne kwiaty (jak na pogrzebie), stoją szklane karafki, wazony, a na tacy spoczywa trupia czaszka.
Motyw śmierci jest tu wszechobecny i kluczowy. Znajdziemy go w kostiumach - koszulki i skarpety z trupią czaszką. Przygotowane przez Marcina Bartnikowskiego i Marcina Bikowskiego stroje mają współczesny charakter. Dżinsowe spodnie (czasem hipstersko wywinięte), swetry, marynarka, dresowe bluzy i spodnie, adidasy, buty traperki, szpilki. Ten ruch przenosi bohaterów w nasze czasy, ale pozostawia ich życiowe filozofie. Śmierć daje znać o sobie także w warstwie scenograficzno-lalkowej. Trupia biel wyścieła scenę. Magdalena Dąbrowska (w dalszej części spektaklu w roli radcy Behrensa) głaszcze szkielet kota.
Większe wrażenie robi lalka przedstawiająca śmierć w kryzie z niebieskimi błyszczącymi oczami, animowana przez Marcina Bikowskiego (odpowiada za wszystkie lalki). Pojawia się ona w momentach, gdy któryś z bohaterów żegna się z życiem. Towarzyszy temu również niepokojąca, elektroniczna muzyka (jej autorką jest Anna Stela, występuje także w spektaklu w roli Kławdii Chauchat). Zaskakują fragmenty z klarnetem i aria z Carmen.
Mamy też jeszcze jedną lalkę kościotrupa. Duża, drewniana konstrukcja została zaprojektowana przez Wiesława Jurkowskiego do spektaklu Niech żyje Punch! (można ją było kiedyś oglądać w kawiarni Lalek). Realizatorzy znaleźli ją w magazynie i postanowili umieścić w spektaklu.
Nad sceną wisi palący się napis Der Zauberberg (Czarodziejska góra po niemiecku), a na starym monitorze komputera wyświetlany jest film z drogi do górskiego uzdrowiska. Wszystko to tworzy urozmaiconą, ale zaskakująco spójną całość.
Taniec śmierci i #skelfie
Ciekawe sceniczne rozwiązania możemy oglądać w scenie, w której Hans Castorp i Joachim Ziemssen odwiedzają laboratorium rentgenowskie. Scenę zaczynają oplatać sznurki w różnych kolorach, imitujące system naczyń limfatycznych. W centrum bije czerwone serce. Z powieszonej na stojaku do kroplówki torebki wycieka czerwona żelowa substancja. Jest też drewniane pudełko przypominające sprzęty wykorzystywane w tego rodzaju badaniach. Pacjenci odkrywają tajemnice swojego wnętrza.
Kulminacyjnym momentem spektaklu jest bal przebierańców, w którym Hans Castorp zrzuca dresową bluzę i zostaje w czerwonym T-shircie z trupimi czaszkami i napisem #skelfie (skrzyżowanie angielskich słów skeleton i selfie). Wszak to Czarodziejska góra w czasach Facebooka! Bawiący się w rytm elektronicznej muzyki kuracjusze - niedługo będą już kościotrupami - co chwila robią sobie zdjęcia. Zabawa jeszcze bardziej się rozkręca, gdy na scenę wchodzą aktorzy ze specjalnymi konstrukcjami, na których umieszczone są szkielety. To się nazywa prawdziwy taniec śmierci!
Splątane różańce i igliwie we włosach
W drugim akcie spektaklu pojawia się Naphta. Jego postać jest niezwykle oryginalna. To jedynie biała głowa z przyczepionymi do niej różnokolorowymi różańcami i drewnianymi krzyżykami. Tę formę Bikowski często opiera o barki, zestawia z własną twarzą, jakby się w niej przeglądał. Ciekawy to zabieg - przypomnijmy, że aktor występuje też w roli Settembriniego, który toczy spór z Naphtą.
Do galerii postaci w trzecim akcie dołącza Mynheer Pepperkorn (Wiesław Czołpiński) - holenderski towarzysz Kławdii Chauchat. Spektakl zaczyna przypominać orgię (przecież gruźlicy mają wzmożony apetyt nie tylko na jedzenie, ale też na seks). Orgia to dość nietypowa - aktorzy leżą na stosie manekinów, nie brakuje tu też bezpruderyjnej, roznegliżowanej lalki. Wycieczka do lasu też jest nietypowa - oznacza wysypanie na aktorów kilku worków igliwia, którego zapach niesie się po sali.
Kryzys wartości we współczesnej Europie
Czarodziejska góra to nie tylko opowieść o miłości, przemijaniu i śmierci, ale przede wszystkim o kryzysie europejskich wartości. O odciętej od świata społeczności, w której do głosu dochodzą różne ideologie - racjonalizm, komunizm czy romantyzm. To one walczą o zawłaszczenie ludzkich serc i umysłów.
Białostocko-niemiecki spektakl wyróżnia rodzaj nerwowej energii - zarówno w sposobie opowiadania, jak i pomiędzy bohaterami oraz aktorami. Przypomina, że dzieło sprzed stu lat nie straciło na aktualności. Przejrzeć może się w nim współczesna Europa. Realizacja pokazuje też, jak klasykę Tomasza Manna można przefiltrować przez własną wyobraźnię. Efekt jest nie tylko zaskakujący, ale prawdziwie inspirujący.
Anna Dycha
anna.d@bialystokonline.pl