Kultura i Rozrywka

Wróć

Avatar - Początek nowej ery w kinie

2009-11-27 00:00:00
Nadciąga burza.... Kwestię dialogową z końcowej sceny Terminatora można potraktować za prawdopodobną prognozę tego, co wydarzy się niebawem w kinach. Przez sale projekcyjne przetoczy się nawałnica. 17 grudnia James Cameron, autor cytowanego klasyka science-fiction, reżyser Obcych - decydującego starcia i Titanica, zaprezentuje swoje wizjonerskie dzieło, Avatar.
Wszystko wskazuje na to, że technologie zastosowane przy jego realizacji przeobrażą kino podobnie, jak uczyniły to kiedyś kolor i dźwięk. Już na etapie produkcji Avatar zapoczątkował rewolucję w przemyśle filmowym. Twórcy otrzymali nowe narzędzia artystycznej ekspresji. Na widzów czekają nowe doznania. Poznałem ich intensywność. James Cameron dotrzymał słowa: przełomowe efekty wizualne stały się niewidzialne, a udoskonalona technologia zdjęć trójwymiarowych przeobraziła ekran w portal, który przeniósł mnie w inną rzeczywistość. Odwiedziłem nowy świat.

Długa droga na ekran
W latach 70. James Cameron stawiał pierwsze kroki jako ilustrator i scenarzysta. Wykonując liczne szkice egzotycznych zwierząt, pojazdów o międzygwiezdnym zasięgu, nie zdawał sobie sprawy, że wzbogacą kiedyś koncepcyjną mozaikę najbardziej skomplikowanej produkcji filmowej w dziejach kina. Przez dwie kolejne dekady skrupulatnie kolekcjonował pomysły, inspiracje. Słuchając podszeptów mistrzów literatury fantastyczno-naukowej i prozy przygodowej w 1995 roku ukończył wstępną wersję Avatara. Akcję wielowątkowej narracji umiejscowił w połowie przyszłego stulecia:

Przeludniona Ziemia. Ludzkość szuka nowych przystani w kosmicznym sąsiedztwie. Jake Sully - były żołnierz przykuty do inwalidzkiego wózka - otrzymuje szansę powrotu do normalnego życia. Akceptuje rządową propozycję współpracy: z grupą naukowców i przedstawicieli armii wyrusza na zamieszkały księżyc Pandora, orbitujący jedną z planet w systemie słonecznym Alfa Centauri*. Gatunek Homo sapiens założył tam kolonię, bowiem w geologicznej strukturze tej nowej ziemi zalega drogocenna ruda. Ze względu na niekorzystny skład atmosfery, ludzie nie mogą na Pandorze oddychać. Jake funkcjonuje tam swobodnie poprzez avatara - nowe biologiczne ciało, którym steruje przy pomocy swojej świadomości. W organizmie tym połączono jego własne DNA z materiałem genetycznym rdzennych mieszkańców księżyca. Tubylcy to lud Na'vi: inteligentne, żyjące w harmonii z naturą, humanoidalne istoty na poziomie rozwoju technologicznego ery neolitycznej. Nie akceptują Ziemian. Rozumieją, że przybysze prowadzą agresywną ekspansję - dążą do zawłaszczenia ich księżyca-domu. Podczas jednej z wypraw w głąb lądu Jake nawiązuje z nimi kontakt...

Kiedy 14 lat temu James Cameron przedłożył kilkusetstronicowy skrypt Avatara specjalistom ze swojego pionierskiego studia efektów wizualnych (Digital Domain), usłyszał: Jim, oszalałeś. Zadanie stworzenia skomplikowanych organizmów Na'vi oraz obfitej flory i fauny ekosystemów Pandory było w 1995 roku wyzwaniem porównywalnym z budową piramid. Technologia komputerowego generowania obrazów (Computer Generated Imagery - CGI) nie była dostatecznie zaawansowana. Avatar musiał poczekać.

Po globalnym sukcesie Titanica James Cameron zawiesił reżyserską karierę. Rozpoczął ścisłą współpracę z NASA (Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej), uczestniczył w sześciu ekspedycjach oceanograficznych, nakręcił dwa dokumenty. Filmy Głosy z głębin i Obcy z głębin zarejestrował w systemie zdjęć trójwymiarowych 3-D (stereoskopowych). Wykorzystał do tego celu prototypy kamer, które zaprojektował ze specjalistami firmy Pace. W formacie 3-D zobaczył przyszłość kinematografii. Po kilku latach testów reżyser zainspirował konstrukcję pierwszej, lekkiej cyfrowej kamery stereoskopowej. Te oficjalne narodziny kina trójwymiarowego nowej generacji zbiegły się z postępem w komputerowej animacji. James Cameron wiedział, że wkrótce technologia zrówna się z jego galopującą wyobraźnią. Nadał scenariuszowi Avatara pożądany kształt. W 2005 roku, po ośmioletniej absencji, mógł powrócić na plan, by urzeczywistnić swój najambitniejszy filmowy sen.

Przez ewolucję do rewolucji
Avatar jest przełomem, którego nadejście anonsował blisko 20 lat temu elektroniczny morderca z ciekłego metalu (Terminator 2) oraz truchtający przez podzwrotnikową i miejską dżunglę T-Rex (Park Jurajski). Te ikony kina, poza nikczemnym usposobieniem, łączyło coś jeszcze: obie były produktami przestrzennej animacji komputerowej. Robot z odległej przyszłości i drapieżnik z odległej przeszłości sprawiały wrażenie autentycznych, były perfekcyjnie wtopione w naturalne środowisko. Magia kina nigdy nie była bardziej przekonująca. Zapoczątkowany etap w ewolucji efektów wizualnych otworzył nową możliwość: wykreowania w pamięci komputera realistycznej, wyrzeźbionej z pikseli postaci ludzkiej (lub humanoidalnej) poruszającej się w wirtualnej rzeczywistości. Z tym wyzwaniem zmierzyły się pełnometrażowe animacje: Final Fantasy (2001), Ekspres polarny (2004), Beowulf (2007). Niestety, zachwycające dbałością o detal wizje miały poważny defekt: fiaskiem kończyły się próby animowania syntetycznego człowieka (do ideału zbliżyła się animacja groteskowego Golluma z Dwóch wież i Powrotu króla Petera Jacksona). Najtrudniejszymi elementami ożywienia postaci był ruch oraz ekspresja mimiczna. Ułatwiająca ich odwzorowanie technika pochwycania ruchu (z ang. motion capture) nie pozwalała na zarejestrowanie minimalnych drgnień mięśni wyrazowych twarzy aktora. Repertuar mimiczny pozbawiony był subtelności: każdy grymas zdradzał heroiczny wysiłek, poszczególne mięśnie nie współpracowały ze sobą w pełnym zakresie. Aurę sztuczności potęgował wyraz oczu: kiedy w jednym ujęciu wyzierała z nich dusza - twarz przypominała gumową maskę, jeżeli twarz przez chwilę wyglądała naturalnie - z oczu zionęła pustka. Czuliśmy się niekomfortowo w towarzystwie człekopodobnych tworów. Zaburzenia ruchowo-mimiczne zabierały nas w okolice doliny niesamowitości* (z ang. uncanny valley) - stanowiły barierę utrudniającą całkowite uczuciowe zaangażowanie w losy animowanych bohaterów.

Avatar tę barierę pokonał. Z cienia wspomnianej doliny animację wyprowadził nowy instrument z technicznego arsenału Jamesa Camerona. Aktorzy odtwarzający postacie avatarów/Na'vi wkładali na głowę specjalną ramę z zainstalowaną miniaturową kamerą, która skanowała twarz i na bieżąco przekazywała do komputera zarejstrowane najbardziej subtelne ruchy, instynktowne odruchy: drgnienie powiek, zwężenie/rozszerzenie źrenic, milimetrowe skrzywienie kącika ust, współpracę warg, zębów i języka, gęsią skórkę etc. Elementy te są przez nas odbierane podświadomie i decydują o tym, że postać postrzegamy jako żywą, emocjonalnie prawdziwą. Zapis gry aktorskiej był później mapowany na gotowy komputerowy model filmowego bohatera. W ten sposób pionier, James Cameron, wprowadził do języka technik filmowych kolejny termin - emotion capture (przechwytywanie emocji).

Sztuczne istoty, prawda emocji
21 sierpnia 2009 r. był w wybranych kinach na świecie Dniem z Avatarem. W jego ramach zaprezentowano piętnastominutową kompilację fragmentów filmu w wersji 3-D. Nie ujawnię fabularnych tajemnic przedstawionego materiału. Skoncentruję się na własnych odczuciach - wrócę pamięcią do dwóch obejrzanych scen.

Jake Sully (w tej roli doskonały Sam Worthington) spoczywa w kapsule linku - aparaturze, która umożliwia przesłanie świadomości człowieka do stworzonego genetycznie avatara. Jestem obok niego, w trójwymiarowej przestrzeni. Inicjacja procedury. Za chwilę częściowo sparaliżowany mężczyzna znajdzie się w zdrowym ciele. Przejmuję subiektywny punkt widzenia bohatera: jego/moja świadomość odbywa błyskawiczną podróż przez świetlną spiralę splątanych elektrycznych strumieni. Jake budzi się w nowym biologicznym organizmie: jest teraz mierzącym 3 metry, humanoidalnym stworzeniem o lazurowej karnacji - twarz pokryta paskami barwy indygo, szpiczaste uszy, długi ogon, mikroskopijne cętki białego magnezu tworzą konstelacje na powierzchni skóry. Dostrzegam jej pory, najmniejsze zmarszczki. Źrenice zwężają się w naturalnym odruchu reagując na jaskrawe światło, którym błyskają laboratoryjni technicy. Dezorientacja pacjenta stopniowo zanika. W oczach maluje się bezbronność dziecka, niepewność, lęk. Niebywałe. Komputerowa postać wykreowana z zer i jedynek okazuje emocje, które przed chwilą widziałem u bohatera w jego ludzkim wcieleniu. Zachowana jest ich ciągłość. Podzielam je. Mój umysł odbiera avatara jako Jake'a. Ten oswaja się z niewypróbowaną anatomią. Pod niebieską skórą pulsują naczynia krwionośne, poruszają się mięśnie. Pierwszy, nieporadny krok. Problem z koordynacją ruchów. Rozpoczyna się osobliwy taniec, w którym uczestniczą laboranci i medyczny sprzęt. Z każdą chwilą nieznane barwy nowych doznań zmysłowych podobają się Jake'owi coraz bardziej. Na twarzy uzewnętrznia się wyraźne, wzbierające uczucie ekscytacji. Jego kulminacją jest łączący ulgę, wzruszenie i entuzjazm uśmiech... Drugie narodziny bohatera mogły wywołać niezamierzony, komiczny efekt. Dzięki doskonałemu współbrzmieniu wszystkich elementów (wygląd postaci, autentyczna fizyka ruchów, naturalny kontakt z otoczeniem oraz przede wszystkim uchwycone w stu procentach subtelności mimiki aktora) tak się nie stało. Triumf.

Nie mam czasu ochłonąć. Kolejna scena wrzuca mnie w gęstowie lasu księżyca Pandora. Jake, już jako avatar, staje twarzą w twarz z Neytiri, przedstawicielką ludu Na'vi (wciela się w nią rewelacyjna Zoe Saldana). Okoliczności ich spotkania są dramatyczne. Następuje zdecydowana wymiana zdań... Konfrontacja ma hipnotyzujący nastrój. Nie widzę aktorów. Nie widzę tak charakterystycznych dla filmów w technice CGI wygenerowanych komputerowo figur nieporadnie udających ożywione, rozumne byty. Nieprzewidywalny, po raz pierwszy oddany tak wiernie język ciała oraz wyraziste osobowości sprawiają, że obserwuję żyjące organizmy wypełnione uczuciami. Neytiri to zjawiskowa kombinacja dojrzałej kobiecości, empatii oraz kociej drapieżności i gracji, które zawstydziłyby pumę; Jake to diament wymagający szlifu - prostolinijny, spontaniczny, zawadiacki, z dziecinnym zapamiętaniem chce przetestować możliwości nowej biologicznej szaty. Pomiędzy nimi iskrzy. O taką chemię trudno w romantycznych opowiastkach z udziałem amantek i amantów z krwi i kości. Fascynująca gra aktorów wzbogacona o animowane ruchy ekspresywnych uszu i ogona, właściwe na poły kociej biologii Na'vi, czyni iluzję uderzająco wiarygodną, piękną. Wystarczy zaledwie parę minut: ulegam jej bez reszty. Sam Worthington i Zoe Saldana nie grają swoich ról - obdarzają osobowością organiczne istoty, które zdają się egzystować na innej planecie...

Wizyta w trójwymiarowym raju
Księżyc Pandora... Jego biologiczna uroda zmieni pojęcie egzotyki przyrodniczej. Projektując od podstaw środowisko naturalne nowej ziemi, autorom Avatara nie wolno było pójść w ślady twórców dotychczasowych widowisk fantastycznych. Skopiowanie ziemskiego lasu tropikalnego z nieznacznym retuszem było wykluczone. Z prostej przyczyny: Pandora nie jest tylko malowniczym, biernym tłem historii. Księżyc to jeden z bohaterów opowieści - enigmatyczny, olśniewający. Wszystko, co na nim występuje oddycha, podlega prawom fizyki, ma zaskakującą, podyktowaną warunkami atmosferycznymi budowę. Niezliczone gatunki roślin (kilkusetmetrowe drzewa!), wszędobylskie owady, zwierzęta (wyjątkowo fotogeniczni, ekstrawaganccy kuzyni dinozaurów) eksplodują ruchem, feerią zdecydowanych barw...

Nocna dżungla ożywa by mnie otulić; brzęcząca symfonia milionów niewidzialnych owadów szepczących przez gałęzie monumentalnych drzew. Przebijam się przez wibrujące jaskrawością sploty szeleszczącego listowia, znajome i uderzająco obce. Szmaragdowy firmament pulsujący bioluminescencją, drobne, rozsypane światełka migoczące na wskroś flory niczym lilipucie miasta. Plamy purpur, różów, oceanicznych błękitów pokrywają podszycie, a liście odpowiadają na dotyk blaskiem wewnętrznego światła...**

Ten tętniący życiem raj mnie otocza. Dzięki projekcji trójwymiarowej wrażenie przebywania w nim jest absolutne: tak prawdziwe jak kinowy fotel, w którym przed momentem usiadłem**. Dostrajam swoją percepcję (zajmuje to dłuższą chwilę): ekran przeobraża się w okno na inną rzeczywistość. Nie patrzę na nią: doświadczam jej. Czuję głębię i przestrzeń: krajobraz dosięga, wchłania. Zapowiedzi przedpremierowe nie były przesadzone: przypomina to sen z otwartymi oczyma... Doznania zmysłowe pozostawione przez seans przybiorą postać wspomnień z wizyty.

Więcej niż kolorowa fantazja
W świecie Avatara spędziłem kwadrans. Nie potrafię ocenić, czy widowisko Jamesa Camerona zostanie zaliczone przez krytykę do ekskluzywnego grona arcydzieł sztuki filmowej. Nie mam jednak wątpliwości, że trójwymiarowa projekcja tej wizualnej symfonii będzie głęboko poruszającym przeżyciem - nieporównywalnym z niczym, co dotychczas oferowała nam X muza. Liczni komentatorzy uważają, że film uzyska status Gwiezdnych wojen XXI wieku. Avatar ma potencjał, by zapisać się w zbiorowej świadomości jako fenomen wykraczający poza kino. George Lucas, główny architekt gwiezdnej sagi, ubrał rycerskie legendy w połyskujący strój abstrakcyjnej, kosmicznej opery. James Cameron reprezentuje odmienne podejście: jako człowiek nauki jest zainteresowany postępem technologicznym, zagrożeniami i możliwościami, które ze sobą niesie w zderzeniu z ludzką naturą. W scenariuszu zawarł wszystkie swoje naukowe pasje (m.in.: biologię, technologię, astronautykę, fizykę, astrofizykę). Avatar, choć utrzymany w duchu wielkiej przygody, pełen jest frapujących spekulacji, flirtuje z fascynującymi koncepcjami naukowymi, które wyrastają ze stanu dostępnej wiedzy (m.in. zagadnienia z zakresu eksploracji kosmosu, kolonizacji planet, kreowania genetycznych hybryd). U boku astronautów, badaczy z nieodległej przyszłości, pokonamy 40 trylionów kilometrów, odkryjemy tajemnice nieznanego zielonego globu, będziemy świadkami konfliktu cywilizacji. Przed reżyserem stoi trudne zadanie balansowania pomiędzy prawdą psychologiczną postaci, wagą poruszanej problematyki i atrakcyjnym spektaklem o bezprecedensowym rozmachu. Teraz wszyscy koncentrują się wyłącznie na przełomie technologicznym, którego dokonaliśmy. Ale 'Avatar' to uniwersalna, poruszająca opowieść o duchowej podróży, mówi James Cameron. Nie brakuje w niej grozy. Chcę przepuścić widza przez emocjonalną wyżymaczkę. Momenty radosne, chwile szczęścia, które spotykają bohaterów i publiczność, będą miały swoją cenę. Interesował mnie kontrast pomiędzy autentycznym pięknem przedstawionego świata i mrokiem, intensywnością przeżywanego dramatu. Uważam, że udało nam się zachować równowagę. W kinie popularnym to rzadkość. I z tego jestem dumny. (...) Ten film jest sumą moich życiowych dokonań.

** Cytat z magazynu Empire (październik, 2009)
m.A.r.S.